P.M.S. Ziemia! (2015), czyli Gaja jako kobieta


Ziemia. Matka Ziemia. Czyli kobieta.
Na której kulturze by nie oprzeć rozważać, nasza planeta niemal zawsze jest płci żeńskiej. TA planeta. Gaja. Terra. Pierwiastek yin.

A skoro kobieta, to czy dokuczają jej także typowo kobiece dolegliwości?

Na tym absurdalnym - bo utrzymanym w gatunku bizarro fiction - pomyśle opiera się właśnie poniższe opowiadanie: "P.M.S. Ziemia!", które ukazało się na Niedobrych Literkach. Utrzymane w klimacie marynistycznym, opowiada o świecie, w którym Okres Gai, Matki Ziemi, sprzęga się z menstruacją wszystkich kobiet na świecie, tworząc planetę, na której zarówno kobietom, jak i mężczyznom, żyje się ciężko: miesiąc po miesiącu. Pewnego dnia grupka marynarzy wpada jednak na genialny pomysł...

W perspektywie zdrowego rozsądku opowiadanie to może się wydawać niedorzeczne, jednak biorąc pod uwagę sam gatunek, jest to zaledwie maleńkie, dziwne stworzonko przy ogromnych dziwadłach z głębin biz-kosmosu.
Co więcej? Szanty na potrzeby opowiadania napisałem sam, poza jednym fragmentem "Sześć błota stóp". Polecam tę wersję - KLIK! Fragmenty z perspektywy Gai zainspirowane pierwszym rozdziałem "Satan Burger" Carltona Mellicka III.

I to tyle.

Zapraszam na czerwone morza - kotwica w górę!

Link do opowiadania (Niedobre Literki)
Wszystkie prawa zastrzeżone

Zgubne skutki zaniedbania (2015), czyli dylemat wampira



Na Szortalu można przeczytać krótkie opowiadanko - w formacie 300 słów - o wampirach i o tym, dlaczego higiena jest ważna nawet, gdy jest się nieśmiertelnym krwiopijcą.

Zapraszam serdecznie :)


Link do opowiadania (Szortal)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)

Zapowiedź "Hardboiled" - antologii nowel neo-noir!


Z prawdziwą przyjemnością przedstawiam pierwszą zapowiedź wyjątkowej antologii z pogranicza hardboiled, neo-noir, horroru, cyberpunku i wszystkiego, co mroczne, jadowite, cyniczne i wielkomiejskie:

W czyśćcowym, postapokaliptycznym Ghost City bezwzględny mściciel Tex Harley toruje sobie drogę do prawdy – drogę usianą trupami wrogów, opornych informatorów i nieszczęśników, na których dostał płatne zlecenie. Żądny zemsty, pozbawiony pamięci łowca nagród przeczesuje mroczne zaułki dekadenckiego miasta, odkrywając kolejne krwawe szczegóły brutalnego morderstwa swojej ukochanej Lany – kobiety ulotnej i tajemniczej jak zagadka, którą Tex musi rozwikłać.

W zaśnieżonej, ponurej Warszawie podstarzały, nadużywający alkoholu detektyw otrzymuje nietypowe zlecenie. Musi dokonać niemożliwego – udowodnić niewinność młodej kobiety, w towarzystwie której w niewyjaśniony sposób umierają kolejni mężczyźni. Wystarczy, że zasną, a już nigdy nie otworzą oczu. Na szali Temidy ważą się losy honoru detektywa oraz zagrożonego egzekucją życia Modliszki, a droga do prawdy wybrukowana jest zjawiskami wymykającymi się racjonalnemu postrzeganiu.

Na zdewastowanym osiedlu zamieszkałym przez najgorsze społeczne męty, zaprawiona w typowych dla patologicznych blokowisk bojach heroina toczy nierówną walkę o swoją duszę. Przygarnia także pod swoje skrzydła Młodego – chłopca, który jeszcze nie do końca zdążył nasiąknąć wszechobecnym złem gnieżdżącym się w mikrokopii piekielnego miasta. Lochę i Młodego zaczyna łączyć tajemnicza więź – więź zdolna zatrząść w posadach blokowiskiem tonącym w złowrogim cieniu wciąż rosnącego muru o ludzkich tkankach.

XXII wiek nie musi oznaczać braku zapotrzebowania na prywatnych detektywów. W cyberpunkowym Gigalopolis klasycznie błyskotliwy Valter Fingo do spółki z hologramową, zjawiskowo urodziwą asystentką Luką i półmechanicznym kotem o umyśle człowieka porywają się na każde, nawet najbardziej skomplikowane zadanie; są przecież specjalistami od spraw niemożliwych. Jedna z nich wydaje się wręcz podręcznikowo „niemożliwie” zagmatwana, do tego mruga skośnym okiem chińskiego erzacu.

Hardboiled to cztery nowele o mrocznych, nacechowanych fantastyką fizys, odziane w klasyczne płaszcze noir – to mariaż komiksowego horroru, cyberpunku i onirycznej grozy z czarnym oldschoolowym kryminałem.

Daj się oczarować pulpową brutalnością, szarym spleenem i cyniczną ripostą.
Daj się ugotować.
Na twardo!

Autorzy:
Juliusz Wojciechowicz
Robert Ziębiński
Marek Zychla
Kornel Mikołajczyk
Mariusz Czubaj (wstęp)

Okładka – Darek Kocurek
Strony komiksowe – Maciej Kamuda
Wydawnictwo – Gmork
Data wydania – październik 2015

Piekło/Niebo | Sztuka składania | Zasklepienie


Na Niedobrych Literkach przeczytać można trzy nowe opowiadania mojego autorstwa, po trzysta słów każde. Ostatnio bardzo mi odpowiada ta forma - zawsze wydawało mi się, że limit stu słów w drabble to odrobinę za mało. Niektórym pasuje. Mi nie. Na własny użytek nazywam te 300-słówka tribble.

Piekło/Niebo powstało jakiś czas temu i parodiuje dziwne fetysze i preferencje seksualne pod przykrywką metafizycznych rozważań. Tak będzie wyglądał świat, mam wrażenie, im dalej w przyszłość.

Sztuka składania rozwinęła się (jak origami) z jednozdaniowego pomysłu i traktuje o magicznym niemal składaniu ludzi w nowe formy. Czasem aż miło by było zmienić się w coś lepszego.

Zasklepienie dopisywałem co jakiś czas zdanie po zdaniu, aż uznałem, że warto by zamknąć tę historię. Krótko mówiąc: zakupoholizm i konsumpcjonizm, którego nie znoszę z różnych powodów.

Zapraszam do lektury :)

Link do opowiadań (niedobre literki)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)

Moja dziewczyna hoduje wyspy (2015), czyli słowo o kępach i zaratanach


Rzadko się zdarza, że pierwszym, co wymyślę do opowiadania jest tytuł - a już zwłaszcza wskutek zmywania. Ale tak właśnie było z "Moja dziewczyna hoduje wyspy", opowiadaniem na pograniczu romansu i bizarro (bizarromans!), z irlandzko-angielską problematyką w tle, które ukazało się w niedobroliterkowej antologii Bizarro dla zaawansowanych.
Pamiętam właśnie to: że zmywałem akurat naczynia (a wiadomo, co na ten temat mówi Agatha Christie) i nuciłem przy okazji pod nosem mało znane coś, co nazywa się "This Place Is Violent" równie mało znanego zespołu Crooked Necks. Ale i we mnie, jak u Dame Christie, rodziły się już myśli o zabójstwie z użyciem niebezpiecznej sosjerki, więc z nudów przeinaczałem sobie w głowie refren utworu, aż w końcu wyszło mi z tego "This Place Breeds Islands". Głupota. Przypadek. Mondegreen. Ale ćwiczenie umysłowe pomogło mi się zastanowić, jak można by, bizarrycznie rzecz biorąc, krzyżować, rozmnażać i hodować te wyspy. Wynikiem jest to opowiadanie.

Za samą formę podania i styl obwiniam Harukiego Murakamiego. Czytałem akurat którąś z jego powieści w ramach literackiego detoksu od smoków, robotów i innych cudów szeroko pojętej fantastyki i gdy zacząłem pisać, odrobina jego raczej prostej stylizacji, pozbawionej wydziwiania, rzetelnej, zaczęła się przesączać na karty. Zwłaszcza widać to na samym początku. Zaskakująco, spodobała mi się taka forma i mimo że tematyka i gatunek były jak najdalsze od mainstreamu, utrzymałem to do końca opowieści.
Tej dziwnej, dziwnej opowieści o hodowaniu wysp, która zaczyna się całkiem niewinnie.

O tak:

Moja dziewczyna hoduje wyspy
Kornel Mikołajczyk

Tamtej nocy, gdy zapytałem ją o hobby, kochaliśmy się wyłącznie ze strachu.
Któryś z trzeciofalowych odłamów IRA zdetonował bombę na dworcu przy Great Victoria Street dokładnie sześć minut po tym, jak odebrałem Islabelle z pociągu o 18:37. Celem ataku była najpewniej delegacja ministerstwa transportu z Londynu. Szczęśliwie, podobnie jak my dwoje, Anglicy uszli z życiem. Ucierpiały jedynie asfaltowa nawierzchnia peronu, plastikowy kosz na śmieci i metalowy dźwigar; a poza tym absolutne drobiazgi: dziesiątki bębenków usznych oraz nasz spokój ducha.

Jesień leśnych ludzi (2015), czyli mój przyjaciel drzewo


Opowiadanie fantasy, które ukazało się właśnie w Creatio Fantastica #48, musiało czekać na swoją szansę dobre pół roku. Wtedy to właśnie zostało wyróżnione w IV Ogólnopolskim Konkursie na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej - tak zwane "zawsze coś". Ale w tekście tkwił jeszcze jakiś potencjał i nie zamierzałem zostawić go w tym stanie, więc po solidnej poprawce wysłałem go do publikacji. No i dobrze zrobiłem, bo został przyjęty.
W Creatio Fantastica, gwoli przypomnienia, publikowałem już kiedyś "Śpij, królewno, śpij": także nieco bajkowe fantasy.

"Jesień leśnych ludzi" jest o naturze - i o Matce Naturze, i o ludzkiej naturze: potrzebie rozwoju, podboju i zagarnięcia. Z jednej strony mamy pół-drzewiastych leśnych ludzi mieszkających w Dziewiczej Kniei, z drugiej tak zwanych "miastowych" z betonowego molocha, czyli Wielkiego Miasta. Pośrodku zaś - chłopca. W tej oto prostej formule próbowałem zawrzeć moje własne dziecięce obawy dotyczące rzeczy, o których dzisiaj już myślę niewiele: wycinka drzew, niszczenie natury, rozrastanie się miast... Podobnie jak mój bohater, większość dzieciństwa spędziłem bowiem w lasach, na spacerach, wspinając się na drzewa, goniąc za żabami, walcząc na patyki. Może nie non-stop, że aż policja musiała mnie szukać, ale konsekwentnie. A potem przyszła cywilizacja: telewizja, komputer... i jakoś zapomniałem o moich drzewiastych przyjaciołach. W try miga. Z prędkością złącza internetowego.
Jest tu trochę baśniowości, dużo fantasy, szczypta horroru. Zrezygnowałem z dialogów na rzecz szerszej impresji - i tak nie byłoby ich za dużo, a wytrącałyby z rytmu opowieści.
I tyle.

Zapraszam do lektury - przez drzwi do lasu ;)

Link do opowiadania (Creatio Fantastica #48)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)



P.S.
A tak wyróżnienie odbierałem... ;)


Vatican City Superstar (2015), czyli papieski rock and roll


Gdzieś w mediach rzucono uwagą, że nasz nowy papież jest jak gwiazda rocka. Szalenie popularny, przyjazny, jeździ na jakieś egzotyczne trasy po świecie, i tak dalej, i tak dalej...
I faktycznie, uznałem, że to prawda. W dużej mierze. Ale jednocześnie - gdzieś drugim torem przeznaczonym na absurdalne rozważania - zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby papież faktycznie był gwiazdą rocka. Albo miał takie ambicje, zadatki. Jak by wtedy wygląda Stolica Piotrowa? Jak wyglądałby Watykan, kogo by kanonizowano?
I stąd właśnie to opowiadanie. Rychło w czas, bo za tydzień druga rocznica pontyfikatu.

Nie wydaje mi się, żeby treści zawarte w tekście kogoś szczególnie obrażały. Wszystko zbudowałem na prostej analogii między papieżem a rockmenem i między religią a muzyką. To rodzaj ćwiczenia umysłowego na temat, jak wiele wspólnych elementów można znaleźć w obu zbiorach. Nie kierowała mną żadna idea, antyklerykalna, antypapieska czy inna. Jak śpiewają Lao Che, "Rzuciłem palenie i kościół też, do pierwszego czasem wracam, do drugiego nie." Tyle w temacie, z mojej strony.
Ale myślę, że bardzo wiele osób traktuje muzykę, swój własny - wysublimowany przecież! - gust jak religię, coś, co nie zawodzi, w co można uwierzyć, co jest na wyciągnięcie ręki, gdy potrzeba wsparcia. O ile dziwniej, ale i ciekawiej wyglądałby nasz świat, gdyby muzyka stała się religią zorganizowaną, z klerykami głoszącymi z ambon: "Słuchajcie, znalazłem wczoraj wyczesany kawałek; chór, do pieśni!". No, ale to tylko taka sfera bizarrycznych marzeń niżej podpisanego. Reszta - w opowiadaniu.

Zapraszam do lektury, z papieskim namaszczeniem:

Link do opowiadania (Niedobre Literki)
(Wzystkie prawa zastrzeżone)


Rock on!


O tym, jak w prosty sposób i niewielkim sumptem uzyskać w życiu magiczny realizm (2015)



Nie, to nie porady natury pijacko-literackiej, a tytuł krótkiego opowiadania, które przeczytać można na Szortalu.

Napisałem je, ponieważ przypomniała mi się uwaga, rzucona kiedyś podczas zajęć z literatury przez wykładowcę - że magiczny realizm w dużej mierze przypomina stan upojenia alkoholowego. Można zobaczyć różne rzeczy, które tak naprawdę - po bliższym zapoznaniu się z nimi - okazują się czymś zupełnie innym, ale istnieją przez krótki moment w tym magicznym stanie. Omawialiśmy właśnie Rushdiego, Szatańskie wersety, którego tak naprawdę pamiętam trzy po trzy. Ale coś w umyśle połączyło mi się z ulubionym fragmentem o pijaństwie - z Zabicia ciotki Andrzeja Bursy:

Próbowałem zgadywać, który z dwóch bliźniaczych przedmiotów jest prawdziwy, a który urojony, i na ogół udawało mi się to. Mimo to miałem nogawki mokre od wstępowania w urojone kałuże.

Wziąłem więc pomysł na warsztat i machnąłem szorcik o poszukiwaniu wiedzy w literatkach. Taki o, rozrywkowy, bo upijać to się trzeba tylko tak - na wesoło!

Zamiast wykładowcy pojawia się Mandaryński Mędrzec Mao Sen-Tzu - postać samozwańczego filozofa, z którą już kiedyś coś tam dłubałem. Wprosił się do opowiadania i został, więc niech mu ten debiut lekkim będzie. Może jeszcze kiedyś powróci.

Zapraszam do lektury :)

Link do opowiadania (Szortal)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)

W hołdzie Królowi Grozy - recenzja antologii "Pokłosie"

okładka: Darek Kocurek
„Umarł Król, niech żyje Król!” – ogłaszali Anglicy w wiekach średnich, gdy koronę przekazywano następcy tronu. Cóż jednak zrobić, kiedy „King’s Not Dead”, a korona nadal tkwi na głowie władcy? Ano, można mu zawsze złożyć hołd. Nie pruski, nie ruski, a polski.

Z takiego oto zamysłu wyszli twórcy Pokłosia – zbioru opowiadań inspirowanych dorobkiem Stephena Kinga. Zamiast ograniczać się do powtarzalnej fan fiction, piątka ambitnych piewców grozy wydała na świat siedem płodów wykarmionych na klimacie, tematyce oraz motywach typowych dla prozy Kinga. Z darami przed tronem Króla przyklękli: Marek Zychla, Kacper Kotulak, Juliusz Wojciechowicz, Paulina J. Król oraz Jarosław Turowski; w tym ci dwaj pierwsi na obu kolanach, przynosząc po dwa opowiadania każdy. Dodatkowo zbiór opatrzył wstępem Stefan Darda – ze względu na zbieżność imion oraz status na rynku grozy przez wielu uważany za polskiego Stephena Kinga. Okładkowa grafika to z kolei dzieło Darka Kocurka, doskonale znanego z frontów polskich wydań Kinga oraz z uznanej animacji Lament paranoika na bazie wiersza mistrza.

Smaczków dla fanów grozy z pewnością więc nie zabraknie. Jak jednak przedstawia się smak głównego dania?

Pierwsze słowo należy do Marka Zychli, a słowem tym jest Chyba. W tej nietypowej ghost story z pogranicza światów i zaświatów „chyba” staje się nie tylko słowem-kluczem dla rozwoju fabuły, lecz także wyznacznikiem nastroju. Jeśli coś „chyba” jest prawdziwe, to na bank prawdziwe nie jest. Autor wprowadza czytelnika w rzeczywistość prostej, irlandzkiej matrony, której jedyną pociechą są sobotnie zakupy, po czym niespodziewanie zrywa zasłonę, obnażając Prawdę. A potem kolejną i jeszcze jedną. Opowiadanie przedstawia kingowskie pojmowanie Zła, Które Zostawia Ślad, a także dopracowaną psychologię postaci – pięknie wyjaśnione, między innymi, co kobiety widzą w zakupach. Niepozorne z pierwszych akapitów, ale dobre otwarcie. I to bez żadnych „chyba”.

Tytułowe gry słowne kontynuuje Kacper Kotulak, ostrzegając czytelników, że To nie TO!. Tym zręcznym posunięciem nawiązuje do klasycznej powieści Kinga (To) i jednocześnie odcina się od niej, przedstawiając własną wizję chorobliwej koulrofobii. Z całą pewnością można się tu zgodzić z tytułem: to nie jest To, a całkiem inny psychopatyczny klaun – klaun na miarę polskich realiów, któremu w roli miejscowego straszydła nie zawsze wiedzie się krwawo. Nie ma tu tajemnic i rytuałów, są za to uparci gówniarze oraz ruski cyrk. Częściowa narracja z perspektywy Rintincurry’ego (czyżby zakamuflowany Tim Curry, odtwórca roli Pennywise’a?) odkrywa nie tylko mechanizmy myślenia klaunopotworności, lecz także komizm wielu sytuacji. Krótko mówiąc, monstrum się u nas nie wiedzie. Utwór jest za to skuteczną zemstą na kingowskim Pennywisie za straszenie nas w dzieciństwie – swego rodzaju „A masz, dziadu, za swoje!”. Satysfakcja gwarantowana albo balonowy zwierzak.

Juliusz Wojciechowicz z kolei nie poprzestaje na pojedynczych odniesieniach i pichci w tyglu Świniaka wieprzowinę w pięciu smakach. Już od pierwszych stron czuć tu woń prozy Króla, zarówno w dwuczasowej narracji „teraz + wydarzenie z przeszłości”, jak i w klimacie dzieciństwa, obrazowo przeniesionego na grunt polski. Mamy tu grupkę związanych tragedią przyjaciół rodem z To, którzy ruszają na dziecięcą wyprawę jak w Ciele i natykają się na dwukołową wersję Christine, bardziej plugawą od Magla, aby w końcu – po latach – klątwa mogła zrobić spektakularny comeback niczym w Oni czasem wracają. To jednak tylko szkielet opowieści, Świniaka zaś obrasta dodatkowo masa smakowitego mięsa, zwłaszcza w rzucanych tu i ówdzie porównaniach, które tworzą duszną aurę niepokoju. Zakończenie syci jak nadzienie ukryte w pysznej pieczeni. Szef kuchni poleca.

Poziom opowiadań oraz Status quo podtrzymuje także Paulina J. Król. Jak gdyby na przekór swemu nazwisku, autorka nie łączy i nie przerabia żadnych konkretnych utworów mistrza, skupiając się na szerzej pojętym stylu. Wychodzi z tego zgrabna historia nawiązująca do cytowanego przez autorkę Donniego Darko (tudzież szerzej znanego Efektu Motyla), ale skupiona na bohaterach, których losy splatają się i rozplatają w przestrzeni równoległych światów. Cienie Kinga można odnaleźć w postaciach pisarzy i pisarek oraz w tematyce historii alternatywnej, o której przeczytamy chociażby w Dallas ’63. Poza tym jednak jest to opowieść nie „Stefana Króla”, a Pauliny J. Król. I dobrze, gdyż brak konieczności ekshumowania tekstu w poszukiwaniu zagrzebanych odniesień wprowadza do zbioru miłą świeżość.

Kolejny z hołdowników, Jarosław Turowski, zabiera czytelników na wyprawę do Cierniowego Dworu. Zaczynamy w bazie wypadowej Klasyczny King: od ciężkiej sytuacji rodzinnej, z widmem śmierci krążącym wokół domu głównej bohaterki. Zaraz za progiem ruszamy jednak w wędrówkę przez las śladami Pokochała Toma Gordona (drogowskazy wymieniają go z nazwiska), tyle że pozbawioną przytłaczającej samotności, z jasno określonym celem. Nim dotrzemy na miejsce, zejdziemy jeszcze parę razy ze szlaku, błądząc wokół cyklu Mroczna Wieża. Na miejscu ucieszą nas za to dzikie, zwierzęce wampiry w starym dobrym stylu, a na finiszu tak się zasapiemy z przestrachu, że nie dostaniemy nawet chwili na oddech. Napięcie, które towarzyszyć nam będzie do końca, wliczone jest w cenę – wycieczka do Cierniowego Dworu jest bowiem prawdziwą ofertą all inclusive.

Po występach klaunów Kacper Kotulak powraca z muzykantami, składając w darze swój Death metal. Tym razem nie ma tu już przeszczepiania monstrów na grunt rodzimy. Wkraczamy bezpośrednio do Ameryki, w życie aspirującego rockmana („metalmana”?), którego jedyną radością w życiu jest gitara z lombardu – całkiem jak żywa. W najkrótszym opowiadaniu zbioru wysłuchamy więc klasycznej ballady o przesyconym złą wolą przedmiocie, kontrapunktowaną jednak przez złowieszcze akordy psychologicznych gierek. Gitara miesza w głowach emanacjami i półprawdami, kusi i przekonuje, a koło Zła zamyka się i kręci w najlepsze, czekając na kolejną ofiarę. Całkiem jakby była szansa na sequel…

Wraz z ostatnim darem powraca Marek Zychla, tym razem przynosząc surrealistyczną, wielonożną Fhabhtannę (irl. pluskwa). Zaczyna się niemal baśniowo – od psa, który nie jest psem, oraz gremlinowatych stworków – by po chwili z kopyta wyjechać na szerokie stepy celtyckich zaświatów. Ponownie, tak jak w przypadku Chyba, mamy tu do czynienia z Prawdą obdzieraną z warstw jak ta nieszczęsna cebula. Proces ten jednak, jeśli już wyciska jakieś łzy, to jedynie ze śmiechu – na szczególną uwagę zasługuje bowiem język, wypełniony barwnymi określeniami na granicy wyobraźni i absurdu. Choć spodziewany, zwrot akcji w kierunku tematów psychologiczno-klinicznych wyskakuje znienacka na czytelnika uśpionego pół-mitycznym klimatem. Znów jest tu dwuznacznie i mgliście, przez co nie wszystkie sugestie „pluskwy” mogą od razu „zażreć”. Podczas lektury należy więc zachować czujność, czy jak kto woli, szczególną ostrożność.

Podsumowując relację z tego hołdu polskiego: Pokłosie to przede wszystkim patchwork, zbieranina tekstów o różnej zawartości Kinga w Kingu. Naprawdę łatwo wyobrazić sobie, że jakiś szalony naukowiec zmontował futurystyczny edytor tekstowy KING-3000, posadził każdego z autorów przed konsoletami i polecił im pobawić się przełącznikami w ich własnych stylach. I tak jeden autor wybrał „Ponury Klimat 3 z dodatkiem Toma Gordona + solidną łyżkę Mrocznej Wieży”, inny zaś „Nasycenie Klaunów: poziom wysoki + wygotować to w Roztworze Polskości (40%)”.

Jaką można wysnuć z tego konkluzję? Ano, bardzo prostą – dla każdego coś miłego. Wielbiciele Kinga z pewnością znajdą w Pokłosiu moc odniesień – nie tylko literackich, lecz także czysto stylistycznych i fabularnych – ci zaś, którym nieznana jest twórczość Króla Grozy, otrzymają solidne historie, mogące stać się bramami do Lśnienia czy Bastionu. A przecież o to tu głównie chodzi: by czytać książki Stephena Kinga w jak największym gronie; by dzielić się doświadczeniami i by snuć swoje własne, straszliwe historie na jego podobieństwo. Pod tym względem, w roli królewskich posłańców na ziemię polską, autorzy Pokłosia sprawdzają się znakomicie.


Recenzja opublikowana także na stronie wydawnictwa Gmork: http://gmork.pl/w-holdzie-krolowi-grozy-recenzja-antologii-poklosie/#more-533

Premiera antologii już wkrótce!

Rozrusznik (2014), czyli jesteś zombiakiem


Pół-świadomy zombi-cyborg z rozrusznikiem serca. Można? Pewnie, że można, i to w drugoosobowej narracji!

Zorientowałem się jakiś czas temu, że po pliku z pomysłami mam porozrzucanych kilka takich dotyczących zombi, i to w różnych wydaniach. Najlepsza rzecz? Żaden pomysł nie opierał się na bezmyślnej rzezi umarlaków ani na przerobionych po stokroć dramatach przetrwania w świecie post-apokalipsy. Ot, nowe podejścia, z którymi się jeszcze nie zetknąłem. Najgorsza? Moda na zombi ma swoje przypływy i odpływy, więc nigdy nie wiadomo, czy warto pisać.
Niby nadal się pisze książki i wydaje filmy, a "The Walking Dead" dalekie jest od dead i walks w kolejny sezon, ale nie ma już tego parcia kulturowego, które się czuło aż do porzygu przed niespełna rokiem. W związku z tym za pomysły zabrałem się powoli i stopniowo, z pewną dozą ostrożności. Na pierwszy ogień poszedł "Rozrusznik".

Idea jest prosta, mam nadzieję. Skoro kontrolę nad ciałem nieumarłego przejmuje po śmierci wirus/bakteria/choroba/obcy w kapuście, co jeśli nasza ofiara nie jest tak do końca martwa? To znaczy umarła, ale się zresetowała, gdyż jest szczęśliwym posiadaczem nowoczesnego rozrusznika serca. Co wtedy?
Oczywiście ciało człowieka napędzane przez taki rozrusznik jest jednocześnie ciałem cyborga i tak właśnie potraktowałem to opowiadanie - od strony technicznej. Wszelkie myśli i pragnienia zastępują mechanizmy ruchu i "oprogramowanie", jak to w maszynie. Bo klasyczny, bezmyślny zombiak wiele ma wspólnego z programem wykonującym swoją podstawowe funkcję. I to mnie głównie ciekawiło w tej historii: ciało nieumarłe a ciało cyborgiczne.

Dodatkowo, w ramach eksperymentu, wprowadziłem narrację drugoosobową (czyli można bohater mówi do czytelnika na "ty"). Spotyka się to rzadko, ale nie jest w literaturze nieobecne. Myślę, że w świecie technikaliów sprawdza się jednak całkiem dobrze.
No, ale to już pozostawiam ocenie czytających...

Opowiadanie ukazało się na Horror Online, gdzie można je przeczytać, jak nazwa wskazuje, online:

Link do opowiadania (Horror Online)

A także w #50 numerze Grabarza Polskiego:

Link do opowiadania (Grabarz Polski #50, str. 147)

Opowiadanie zdobyło również wyróżnienie w tegorocznej edycji Świetlnego Pióra i można je przeczytać w formie pdf na stronie konkursu:

Link do opowiadania (pdf)


A dla zainteresowanych także w formacie EPUB:

Link do opowiadania (epub)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)