Jesień leśnych ludzi (2015), czyli mój przyjaciel drzewo


Opowiadanie fantasy, które ukazało się właśnie w Creatio Fantastica #48, musiało czekać na swoją szansę dobre pół roku. Wtedy to właśnie zostało wyróżnione w IV Ogólnopolskim Konkursie na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej - tak zwane "zawsze coś". Ale w tekście tkwił jeszcze jakiś potencjał i nie zamierzałem zostawić go w tym stanie, więc po solidnej poprawce wysłałem go do publikacji. No i dobrze zrobiłem, bo został przyjęty.
W Creatio Fantastica, gwoli przypomnienia, publikowałem już kiedyś "Śpij, królewno, śpij": także nieco bajkowe fantasy.

"Jesień leśnych ludzi" jest o naturze - i o Matce Naturze, i o ludzkiej naturze: potrzebie rozwoju, podboju i zagarnięcia. Z jednej strony mamy pół-drzewiastych leśnych ludzi mieszkających w Dziewiczej Kniei, z drugiej tak zwanych "miastowych" z betonowego molocha, czyli Wielkiego Miasta. Pośrodku zaś - chłopca. W tej oto prostej formule próbowałem zawrzeć moje własne dziecięce obawy dotyczące rzeczy, o których dzisiaj już myślę niewiele: wycinka drzew, niszczenie natury, rozrastanie się miast... Podobnie jak mój bohater, większość dzieciństwa spędziłem bowiem w lasach, na spacerach, wspinając się na drzewa, goniąc za żabami, walcząc na patyki. Może nie non-stop, że aż policja musiała mnie szukać, ale konsekwentnie. A potem przyszła cywilizacja: telewizja, komputer... i jakoś zapomniałem o moich drzewiastych przyjaciołach. W try miga. Z prędkością złącza internetowego.
Jest tu trochę baśniowości, dużo fantasy, szczypta horroru. Zrezygnowałem z dialogów na rzecz szerszej impresji - i tak nie byłoby ich za dużo, a wytrącałyby z rytmu opowieści.
I tyle.

Zapraszam do lektury - przez drzwi do lasu ;)

Link do opowiadania (Creatio Fantastica #48)
(Wszystkie prawa zastrzeżone)



P.S.
A tak wyróżnienie odbierałem... ;)


Vatican City Superstar (2015), czyli papieski rock and roll


Gdzieś w mediach rzucono uwagą, że nasz nowy papież jest jak gwiazda rocka. Szalenie popularny, przyjazny, jeździ na jakieś egzotyczne trasy po świecie, i tak dalej, i tak dalej...
I faktycznie, uznałem, że to prawda. W dużej mierze. Ale jednocześnie - gdzieś drugim torem przeznaczonym na absurdalne rozważania - zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby papież faktycznie był gwiazdą rocka. Albo miał takie ambicje, zadatki. Jak by wtedy wygląda Stolica Piotrowa? Jak wyglądałby Watykan, kogo by kanonizowano?
I stąd właśnie to opowiadanie. Rychło w czas, bo za tydzień druga rocznica pontyfikatu.

Nie wydaje mi się, żeby treści zawarte w tekście kogoś szczególnie obrażały. Wszystko zbudowałem na prostej analogii między papieżem a rockmenem i między religią a muzyką. To rodzaj ćwiczenia umysłowego na temat, jak wiele wspólnych elementów można znaleźć w obu zbiorach. Nie kierowała mną żadna idea, antyklerykalna, antypapieska czy inna. Jak śpiewają Lao Che, "Rzuciłem palenie i kościół też, do pierwszego czasem wracam, do drugiego nie." Tyle w temacie, z mojej strony.
Ale myślę, że bardzo wiele osób traktuje muzykę, swój własny - wysublimowany przecież! - gust jak religię, coś, co nie zawodzi, w co można uwierzyć, co jest na wyciągnięcie ręki, gdy potrzeba wsparcia. O ile dziwniej, ale i ciekawiej wyglądałby nasz świat, gdyby muzyka stała się religią zorganizowaną, z klerykami głoszącymi z ambon: "Słuchajcie, znalazłem wczoraj wyczesany kawałek; chór, do pieśni!". No, ale to tylko taka sfera bizarrycznych marzeń niżej podpisanego. Reszta - w opowiadaniu.

Zapraszam do lektury, z papieskim namaszczeniem:

Link do opowiadania (Niedobre Literki)
(Wzystkie prawa zastrzeżone)


Rock on!