Pin It

Vatican City Superstar (2015), czyli papieski rock and roll


Gdzieś w mediach rzucono uwagą, że nasz nowy papież jest jak gwiazda rocka. Szalenie popularny, przyjazny, jeździ na jakieś egzotyczne trasy po świecie, i tak dalej, i tak dalej...
I faktycznie, uznałem, że to prawda. W dużej mierze. Ale jednocześnie - gdzieś drugim torem przeznaczonym na absurdalne rozważania - zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby papież faktycznie był gwiazdą rocka. Albo miał takie ambicje, zadatki. Jak by wtedy wygląda Stolica Piotrowa? Jak wyglądałby Watykan, kogo by kanonizowano?
I stąd właśnie to opowiadanie. Rychło w czas, bo za tydzień druga rocznica pontyfikatu.

Nie wydaje mi się, żeby treści zawarte w tekście kogoś szczególnie obrażały. Wszystko zbudowałem na prostej analogii między papieżem a rockmenem i między religią a muzyką. To rodzaj ćwiczenia umysłowego na temat, jak wiele wspólnych elementów można znaleźć w obu zbiorach. Nie kierowała mną żadna idea, antyklerykalna, antypapieska czy inna. Jak śpiewają Lao Che, "Rzuciłem palenie i kościół też, do pierwszego czasem wracam, do drugiego nie." Tyle w temacie, z mojej strony.
Ale myślę, że bardzo wiele osób traktuje muzykę, swój własny - wysublimowany przecież! - gust jak religię, coś, co nie zawodzi, w co można uwierzyć, co jest na wyciągnięcie ręki, gdy potrzeba wsparcia. O ile dziwniej, ale i ciekawiej wyglądałby nasz świat, gdyby muzyka stała się religią zorganizowaną, z klerykami głoszącymi z ambon: "Słuchajcie, znalazłem wczoraj wyczesany kawałek; chór, do pieśni!". No, ale to tylko taka sfera bizarrycznych marzeń niżej podpisanego. Reszta - w opowiadaniu.

Zapraszam do lektury, z papieskim namaszczeniem:

Link do opowiadania (Niedobre Literki)
(Wzystkie prawa zastrzeżone)


Rock on!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz